środa, 31 sierpnia 2022

SIERPNIOWE WSPOMINKI !

Przyzwyczajona jestem, że co roku odbywają się różne imprezy nie tylko w naszej wsi, ale także pobliskim mieście. Niektóre są cykliczne, i bardzo oczekiwane nie tylko przez mieszkańców, ale także przez licznych turystów! W czasach pandemii, nikt się nie zastanawiał nad tym, że zmieniano wygląd fosy, w której zawsze były różne imprezy! Najważniejsze to, iż nareszcie wszyscy melomani mogli nareszcie siadać na porządnych fotelach, przesunięto bowiem miejsca bardziej w stronę deptaka. Nie było zatem zapachów z sąsiedniej restauracyjki, a to bardzo czasami przeszkadzało!

Jak zawsze , NOC POETÓW zaczynała się od prezentacji laureatów konkursu jednego wiersza. A dopiero potem następowała część, w której występowali wspaniali artyści! Może mało znani, ale jakże wspaniali! W recytacjach, pieśniach, piosenkach, duetach, itp, itd.






Marta Kurzak - aktorka Teatru Polskiego, prezentowała poezję Tadeusza Różewicza!

Lider zespołu Absencja - Paweł Ruszkowski, złożył kilka składanek tekstów i melodii od jazzujących ballad, przez swing, latino, inspiracje rockowe i hiphopowe, aż po klasykę - wiedeńskie walce. 

Weterani zaś połączyli poezję twórców romantycznych z nastrojową muzyką rockowych ballad. Olgierd Łukaszewicz recytował polskich poetów romantycznych: Adama Mickiewicza, Cypriana Kamila Norwida, Stanisława Komorowskiego, Wojciecha Jastrzębskiego i innych twórców tej epoki. Recytacjom tym towarzyszyła nastrojowa muzyka w wykonaniu Witolda Łukaszewskiego - wirtuoza gitary, poety i pieśniarza.

Następny tydzień - w naszej nadjeziornej wiosce SZANTY! Impreza , która toczy się co roku od 25 lat! I wielka uroczystość, bo zespół PERŁY i ŁOTRY , który był inicjatorem festiwali, a po drodze wyśpiewał u nas i nie tylko tysiące szant, świętował 25 lecie swej działalności! 







Na scenie wystąpili: Węże z poligonu, Własny port,  Klang, Jan i Klan, Atlantyda,  Tortuga,  The Nierobbers, perły i Łotry, Orkiestra Samanta, Dominika Żukowska i Andrzej Korycki. Publika spragniona, bo dwa lata przerwy było, zatem nie dziwota, że były ciągłe bisy, śpiewanie a`capella z widownią i zabawa na sto dwa!

Następny tydzień - realizujemy z Koleżanką nasze marzenie! Jedziemy do stolicy na koncert najsłynniejszego tenora . Tak! Chodzi o Andrea Bocelli! Dojazd do stolicy to niezłe przeprawy, bo chociaż dwa miesiące przed tym były wykupione bilety, to okazało się, jest jedno tylko miejsce, a drugie nie wiadomo gdzie - kosmos, czy co? Przez 4 godziny wymieniałyśmy się tym miejscem, mimo tego, że nie było żadnego konduktora, o klimatyzacji w korytarzu to nie ma co wspominać, bo co to jest 41 stopni!!! Mimo wszystko, bez przeszkód wylądowałyśmy w naszym hotelu, niedaleko Wisły i Syrenki! 








Krótki spacer po bulwarach, a potem ..... szał ciał, i cud - mniód - ultramaryna! Jedziemy na stadion! Ludzi tłumy, trzeba się pilnować, aby się nie zgubić. Na wejściu niespodziewajka, nie wolno wnosić aparatów. A ja specjalnie wzięłam mój z teleobiektywem! Nie ma to tamto, należy oddać do depozytu! Wrrr! No i wtedy się zgubiłam, bo na powrocie moich Dziewczyn nie widziałam i dostałam kociokwiku, który na szczęście nie trwał długo. Stwierdziłam bowiem, że skoro znam numer miejsca i sektor, to chyba sama jakoś tam dotrę. Na czuja szłam, na czuja rozkminiałam tablicę o sektorach, na czuja dreptałam na lewo, aby potem bez problemu dostać się w okolice mego sektora. A potem to już pikuś, bo poprosiłam obsługę o wskazanie miejsca. Znalazłam i czekałam na me Pańcie. Dość długo zresztą. Znalazły się na szczęście, i mogłyśmy spokojnie czekać na rozpoczęcie koncertu! 
I się zaczęło!
To było coś nieprawdopodobnie pięknego! Ta Orkiestra! Ten Głos! Zapierało dech w piesiach, łzy leciały jak deszcz, klaskanie głośne, wielokrotne bisy, okrzyki zachwytu, flaga powiewająca na kopule stadionu, migające światełka aparatów komórkowych.... tego się nie da po prostu opowiedzieć! Wiadomo! Magia! Którą niestety sprofanowały trzy kolejki do stanowisk piwnych, umiejscowionych na płycie stadionu! Niesmaczne! Dziwne! Nawet nie chce mi się tego osądzać! WSTYD!
Pewnie nie będzie mi dane znowu przyjechać na ten stadion, nic to! Przeżyłam coś tak fantastycznego, że mogę tylko nosić te obrazy pod powieką, i wspominać wszystko, każdy detal, każda frazę, każde wzruszenie! Było warto!






A następnego dnia pod wieczór, czekałyśmy na Operetkowe Noce, które po kilku latach  nareszcie się odbyły! Byłyśmy na drugim koncercie, bo pierwszego nie dało się oglądać do końca, z powodu ulewnego deszczu! Trzy sopranistki z zespołu SOPRANISSIMO z Filharmonii Bydgoskiej, dały takiego "czadu", że bisom nie było końca. Do tego piękne układy taneczne kilku utalentowanych tancerzy, co trzeba więcej! Nic, tylko czekać, aby za rok znowu powtórzyło się taki piękne śpiewanie!














  

środa, 17 sierpnia 2022

KARKONOWSKIE WĘDRÓWKI III

Po poprzednich wypadach we dwójkę, niedzielę spędziliśmy z Brackim oddzielnie.  Według zasady znanej, iż "każdy sobie rzepkę skrobie"! A wszystko przez to, że odmówiłam aby po raz trzeci iść na Szrenicę! Nie ma mowy i już! Jeszcze mi moje kolanka miłe! Bracki poszedł sam, a nawet po sześciu godzinach wrócił, cały happy! A my zrobiłyśmy sobie z Wiolką "babski dzień", czyli lenistwo, wspominki, dobre jedzonko, piweczko, spacerek i na koniec winko! 

W poniedziałek była opcja na Śnieżkę, poprzedzona wypadami do Karpacza oraz Kowar. Zmieniliśmy jednak kolejność, bo nasi sympatyczni Gospodarze zasugerowali, aby Śnieżkę zdobyć kolejką z czeskiego Pecu. Z prostej przyczyny. Po naszej, polskiej stronie, można na tą Górę wjechać kolejką do połowy, natomiast z Czech od dołu na sam szczyt.

Zaczęliśmy od Karpacza, bo ja wprawdzie w świątyni Wang byłam, ale Bracki nie. Od mego ostatniego pobytu mało się zmieniło, no może więcej parkingów, a i opowieść o świątyni płynie z głośników.



Stamtąd jechaliśmy już do Czech, do miasteczka malowniczo położonego w dolinie rzeki Upy. To jeden z największych kompleksów naszych południowych sąsiadów. Na granicy wymieniliśmy sobie nasze złotówki na korony, planowaliśmy bowiem coś zjeść, coś kupić, a najważniejsze mieć na opłatę kolejki na szczyt i powrót ze Śnieżki. Pierwszy parking zajęty, drugi to samo, dopiero na trzecim informują, że można wjechać. Podjeżdżamy w okolice bramek, szukamy info jak zapłacić. Wszystko po czesku, angielsku lub niemiecku. Jacyś Czesi nam pomagają; w ogromnym czymś, co przypomina szafę lokuję mą kartę płatniczą, coś zaszumiało, wyleciał kwit, zapłacone. Wsiadamy do autka, podjeżdżamy pod bramki, naciśnięcie guzika i wjeżdżamy na parking, odbierając także kwit. Potem powolny spacer do stacji kolejki, i fruwamy na Śnieżkę. Widoki bajeczne! 








Szkoda, że pogoda zaczęła kaprysić, więc po przeszło godzinie wracamy w dół. Żołądki dopominają się jedzenia i picia, ale to planujemy już na granicy, więc wsiadamy do autka, podjeżdżamy do bramki, a ta nas nie chce wypuścić. Info jest takie, że nie mamy zapłacone. No jak, skoro mamy, bo kwit nas informuje, że zapłaciliśmy za cały dzień! Zaczyna się nerwówka. Szukamy obsługi parkingu, Nadaremnie, ani na naszym, ani na dwóch poprzednich nikogo nie ma - wszystkie pełne, nie trzeba pilnować! A my wrrrrr!!!! Po godzinie dalej nic nie wiemy, języków nie znamy, czyste wariactwo. Podchodzimy do ogromnego hotelu, może tam ktoś po naszemu gada? Też nie. Brat już prawie na zawał chce schodzić, jaśniste używa takie, że strach się bać, a mnie w tym momencie, zupełnie nie wiem dlaczego, włączył się Louis de Funes, który zawsze twierdził, iż jak się ma kłopoty, należy szukać pomocy na policji!!!! Brat uznał chyba, że zwariowałam, bo nadal się pienił, za to pani recepcjonistka, gdy poprosiłam, wskazała kierunek, w którym należy iść, by znaleźć posterunek. Do przejścia było prawie 2 km. Co robić? Człapaliśmy chyba godzinę, ale się udało. Zadziwienie policjanta i policjantki na posterunku było przeogromne. Wysłuchali, zadzwonili do kogoś, kto mówi po polsku, a za 5 minut zjawiła się Szefowa parkingowych. Niezbyt nam początkowo uwierzyła, ale zabrała nas do swego samochodu, podjechaliśmy na nasz parking, i...... ze cztery razy próbowała swym sprzętem nam otworzyć bramkę, co jej się w końcu udało. Okazało się, że my zabraliśmy się od d..y strony, bo wpierw trzeba było wjechać na parking, pobrać bilet, a zapłacić przy powrocie. Zrobiliśmy odwrotnie i cała elektronika zgłupiała! Nauka na przyszłość!!!
Wracamy zatem do kraju, i na osłodę oraz poprawę humoru, decydujemy się jednak wracać przez Kowary i zwiedzić Muzeum Sentymentów. Po takiej nerwówce, należy się nam jak przysłowiowa "psu miska" ! Zapraszam! Poprawa humoru gwarantowana, a i przypomnienie sobie młodości zawsze jak znalazł!












Wieczorem powoli pakujemy się, ostatnia kolacja, ostatnie rozmowy. Rano, a było to we wtorek powrót w nasze strony. Ale nie tak natychmiast! Jeszcze zaplanowana wcześniej Świdnica, czego jak oka w głowie pilnuje Bracki!
Wpierw KOŚCIÓŁ POKOJU !!!











"Jeden z zaledwie trzech obiektów Dolnego Śląska wpisanych na listę UNESCO liczy sobie ponad 360 lat. Na mocy pokoju westfalskiego ewangelicy mogli wznieść świątynię, ale w rok, za miastem, i tylko z drewna, gliny i słomy. Z czasem jej otoczenie zamieniło się w luterańską enklawę, na którą składają się obiekty z XVII i XVIII wieku oraz cmentarz i zabytkowy starodrzew. Wyjątkowość tego miejsca sprawiła, że nie tylko znajduje się na prestiżowej Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego. Największy barokowy, drewniany Kościół w Europie, decyzją Prezydenta RP został uznany za pomnik historii"

Oczywiście, jeszcze nam mało! Idziemy na piękny Świdnicki Rynek. Po drodze mijamy Lema,


a potem zasiadamy pod parasolami, jemy szarlotkę z lodami, na koniec robiąc co ładniejszym kamieniczkom zdjęcia! Koniec sześciodniówki!



Jeszcze tylko dojechać do Grajdołka, zostawić tam Brata, a samej biorę azymut na moje jezioro, nad które dojechałam szczęśliwie, z jedną tylko małą pomyłką! Ale to wina dżipiesa była, nie moja! :-)))