Kilkanaście dni temu byłam u mego ortopedy, z którym odbyłam poważną rozmowę. Jak wiadomo, czekając na artroskopię prawej nogi, posluszeństwa odmówiła też lewa, a na dodatek w tej lewej mam pękniętą łąkotkę. Prawa nie daje mi się we znaki, za to ta lewa...... szkoda gadać! Ani pochodzić nie daje, ani pospać w nocy, i gdyby nie fakt, że na rowerze jeszcze pozwala jeździć i samochodem też, to pewnie już wpadłabym dawno na pomysł, że co mi tam oszczędności, skoro łazikować nie mogę, no i dla kogo mam je trzymać na koncie, jak już prawie "zero, zero nic" zarabiają!
Ja jestem ważna, i tyle! Zatem ustaliłam , że chcę zabiegu płatnego z mej własnej kieszeni, bo przecież nfz biedny, jak przysłowiowa mysz kościelna!
Nie trwało długo, jak zgłosił się szpital ( prywatny of course ), w którym odbędzie się ten zabieg, być może rozszerzony, bo dopiero w trakcie okaże się, czy będzie można ta łąkotkę naprawić, czy też usunąć! Podano datę zabiegu, który ma się odbyć za niecałe 2 tygodnie ,i jakie badanie mam zrobić, aby z nimi móc przyjechać na konsultację anestezjologiczną. No i się zaczęło! W mojej wiejskiej przychodni umówić się na telewizytę, to nie lada problem, telefon albo zajęty, albo nie odbiera. Po dwóch dniach próby zeźliłam się, i zadzwoniłam do przychodni gminnej w pobliskim mieście. Zapewniono mnie, że zgłosi się moja lekarka, mam cierpliwie czekać. To czekałam kolejny dzięń, a czas płynął. Potem stres w punkcie pobrań, gdzie jest wyznaczona jedna tylko godzina na załatwienie pacjentów. Należy wstać skoro świt, bo można sie nie dostać! W trakcie pobierania, pielęgniarka mnie obsobaczyła, że dlaczego mam mieć badanie na grupę krwi, skoro ono jest płatne, i dlaczego lekarz mi tego nie powiedział, jakbym to ja miala wiedzieć! Zadeklarowałam chęć zapłaty, bo skoro poszedł "koń, to co sobie z krową robić kłopot", ale pani machnęła ręką, swierdzając że w razie co będzie na lekarza. Tylko po co wpierw na mnie ujeżdżała?
Uff! Zawiozłam wczoraj wyniki badań do szpitala, konsultację zaliczyłam i teraz zaczynam odliczać dni do czwartku.
Dziecka mnie zawiozą, na drugi dzień przywiozą i będą skakać nade mną przez weekend. A potem przyjedzie mój Brat z psiną, i w ramach uwalniania go od depresji będzie robił za mego pielęgniarza! Zapowiada się ciekawy eksperyment!
W międzyczasie byłam dwa razy na leśnym poletku, i nazbierałam furę szczawiu. Oczywiście zupkę szczawiową sobie ugotowalam, a resztę zmieliłam przez maszynkę, potraktowałam solą i zapakowałam w słoiczki, które pasteryzowałam czas niedługi!
Zdarzyło się też, że pewnego dnia po naszej uliczce chodziła jedna z sąsiadek, proponując za darmochę rabarbar z plantacji, który to obrodził nad podziw, i sa kłopoty ze zbytem! Wzięłam kilka kilo, a co! Pokroiłam, zasypałam cukrem, a następnego dnia kawałeczki rabarbaru razem z wytworzonym sokiem też zapakowałam w słoiki i zapasteryzowałam. Oczywiście, że zrobiłam sobie dawno nie jedzone placuszki. A najbardziej się cieszę, gdy zimą rzucę na makaron ( najlepiej nitki lub cienkie wstążki) ten sok z kawałkami rabarbaru. Mniamuśniość niebywała będzie!
No, to jeszcze parę fotek z moich stron!
EDIT:
Późnym popołudniem, kiedy wróciłam z grillowania na Córczynej działce, sąsiadka poprosiła o małą cebulę - do kolacji. W zamian za to wyszedł sąsiad - Pszczelarz i dostałam do posmakowania świeżo odciągnięty miód. Wielokwiatowy, z rzepaku i głogu!
Kolacja, czyli chlebek z masłem maczany w miodzie - to dosłownie "miodzio" w gębie!