1. Oczywiście, że dostałam "fizia", i w przeddzień wyjazdu do szpitala, po południu pojechalam na różane płatki. Udało mi się zebrać 10 dkg, które zasypałam pół na pół cukrem miałkim i pudrowym, i w makutrze utarłam. Mam z tej ilości niewielki słoiczek przecieru różanego ( to nie jest przecież konfitura smażona w syropie cukrowym), który wylądował w lodówce.
Oczywiście, że dostałam "reise fieber" i prawie całą noc nie spałam, a nad ranem wzięłam się za szmaty i wypucowałam trzy duże okna ! A potem Synek-Muminek zawiózł mnie do szpitala na dalekich przedmieściach Bydgoszczy.
2. Przy wejściu w głąb szpitala - pierwsze czynności, czyli mierzenie temperatury, podpisanie kilku oświadczeń na tematy różne. Czekam. Po godzinie zawołano mnie do anestezjologa. Potwierdzenie stanu sprzed tygodnia, i nakaz natychmiastowego wzięcia leków, których rano nie połknęłam. Bom gapa! Jak nie miałam pić ani jeść przed zabiegiem, to nie mogłam przecież lekarstw zażyć. A ciśnienie poleciało mi do góry tak, jak jeszcze nigdy nie miałam. No, ale stres był przecież! Wzięłam, czekam. Po pół godzinie przyszedł mój lekarz - ortopeda, ponownie obejrzał to co w nodze nie działa, i dokładnie opowiedział, co będzie mi robił, Przy okazji zdziwił się, że wybrałam znieczulenie pełne, a nie od pasa, aby sobie pooglądać wszystko na monitorze. Ale ja tam takich atrakcji nie chciałam oglądać! To przekazał mnie pielęgniarce, aby mnie zawiozła na oddział! Odstawiła na piętro, przejęła mnie inna pielęgniarka i zaprowadziła do sali. Dwuosobowa, pełen wypas, a już łóżko to kosmiczne wręcz!!! I bez telewizora! Pacjent ma wypoczywać i być bez stresu, a nie nakręcać złe emocje płynące z czarnej skrzynki! Muszę powiedzieć, że ta koncepcja bardzo mi się podoba! Poleciła szybko poukładać swoje rzeczy w szafie, szafce podręcznej i łazience, a potem przebrać się w koszulę szpitalną, z flizeliny, granatową! Za chwilę podłączono mnie do kroplówki, podano jakąś tabletkę i zrobiono wkłucie do zastrzyków. Polecono zdjąć biżuterię i wyjąć ząbki. Za następną godzinę pojechano ze mną na salę zabiegową, przeniesiono na łoże boleści, ręce rozłożono na boki i czymś dociśnięto do nie wiem czego. Pamiętam jak doktor jeszcze raz mnie przywitał i ... obudziłam się za czas jakiś! Na zoperowanym kolanie był opatrunek, pod nim dren a na, leżała góra z lodowych okładów, i krtań była oporna przy przełykaniu, ale na drugi dzień już to przeszło. Boleć nic nie bolało, tylko trzeba było leżeć na wznak, co dla mnie jest katorgą ( mam lordozę ). No i kwestia toalety też stresująca, ale mus to mus! Wieczorem kolacja, całkiem smaczna i na świeżo robione jedzonko, a później wmuszono we mnie ketonal, chociaż się wzbraniałam, wszak poprzednia noc była niewyspana.
Rano - po śniadaniu, przed zmianą opatrunku wyjęto mi z dren, i ćwiczyć już musiałam chodzenie przy kulach. W domu ćwiczyłam przed wyjazdem, więc szło sprawnie. No i nareszcie mogłam się umyć. Potem przyszedł mój lekarz, i poinformował o tym, co zrobił, i co będzie dalej! Otóż, łąkotka była tak uszkodzona, że nie było co naprawiać, więc została usunięta. Niestety, jest też zła wiadomość! Nie mam żadnej mazi stawowej, zatem zrobiono mi w kolanie dwie dziurki, do których
ma wpływać krew, aby z jej osocza zaczęło się tworzenie mazi. Jest to jedna z najświeższych metod immunologicznych, co później znalazłam w wielu artykułach w necie! No i jeszcze lekarz dodał, że jeśli tego nie robię, to mam zacząć się modlić, aby to się powiodło, bo inaczej czeka mnie szybka wymiana kolana na sztuczne!
Ustaliliśmy potem jeszcze godzinę wypisu i datę pierwszej konsultacji pooperacyjnej i to by było na tyle! Potem tylko, na ostatnim gwizdku załapałam się na obiad ( smaczne wszystko prócz ziemniaków) , ubrałam się i przyszła pielęgniarka aby mnie sprowadzić na parter do wyjścia. Wózka nie było, kuśtykałam pieszo!
3. Córka-Wiewiórka ze starszą Wnuczką tym razem mnie odwoziła do domu. Potem jak to zwykle bywa, trochę rozgardiaszu, bo trzeba było wszystko dograć, dopowiedzieć, ustalić co, kto i kiedy zanim w poniedziałek nie przyjedzie mój Brat, który będzie przez trzy tygodnie dla mnie tylko i dla pomocy, która mi jest potrzebna!
Pokrzątałam już się na moich wyżkach trochę, aby mieć wszystko co niezbędne pod ręką, umyłam się i siadłam na łóżku. Trzeba zmienić opatrunek. Zdejmuję spodnie i co widzę? Połowa opatrunku zakrwawiona. Delikatnie zdejmuję go, i wręcz apopleksji dostaję, bo szew puścił i rana się otworzyła. Niewielka, ale zawsze. Oglądając opatrunek doszłam do wniosku, że skoro krew nie jest czerwona, tylko brązowawa, a miejsce, w których usadowił się szew jest skrzepnięte, musiało to się zdarzyć jeszcze w szpitalu, albo przy wyjmowaniu drenu, albo przy zbyt długim przejściu o kulach, z oddziału do wyjścia. Położyłam nowy opatrunek, dzwonię do Córki, proszę o radę, za chwilę oddzwania, że jej koleżanka-pielęgniarka sugeruje udać się do pobliskiego szpitala - mam się ubrać, zaraz po mnie przyjedzie! Pojechałyśmy, Córka poszła do kowidowego namiotu po pomoc, a za chwilę wróciła z informacją, że sugerują od razu iść na SOR, który powinien stwierdzić, co dalej.
Dobra, podjeżdżamy pod SOR, dzwonię, przychodzi ratownik, Córka opowiada co się dzieje, bo ja to przecież kłębek nerwów jestem! Każą czekać, za chwilę jest odpowiedź, że mam jechać do tego szpitala, w którym był zabieg, bo nasz szpital mnie nie przyjmie!!!! Była prawie 21 godzina!!! Poprosiłam ratownika aby przekazał, że tylko chcę dostać się po poradę do ambulatorium chirurgicznego, które właśnie przy SOR istnieje. Poszedł, za chwilę wrócił z lekarką, która zachowywała się , no powiedzmy, dość niestandardowo, ale po ponownym powiedzeniu, co chcę uzyskać, łaskawie kazała przewieźć mnie na wózku pod gabinet. Mam poczekać, bo ona ma sprawę na zewnątrz! Dobra, ważnej jest, że jestem w środku, a to już nadzieja! Przyjęła mnie po niecałych 15 minutach, obejrzała kolano, stwierdziła, że jest w porządku wszystko, mam dwa razy dziennie zmieniać kompres i obserwować. Jeśli nie leci żadna zółtawa treść, jechać do szpitala, który mnie operował! Ufff! A na koniec przypomniałam sobie, że ta lekarka musiała cierpieć na zespół Touretta`a, bo tiki głowy i niesborne ruchy rąk na to wyraźnie wskazywały.
Na drugi dzień rano, dzwoniłam do mego lekarza prosząc o rozmowę, nie odbierał długo, a potem esemesował, iż będzie dzwonił za godzinę. Po kolejnych dwóch wysłałam mu sms-em trzy znaki zapytania. Zadzwonił natychmiast i pogadaliśmy o tym, co mi się zdarzyło. Jego koncepcja była taka: dostaję zastrzyki przeciwzakrzepowe, gdyż mam żylaki i pajączki, prawdopodobnie ciśnienie krwi rozrzedzonej krwi i płynów ustrojowych w kolanie spowodowało, że wypchnięty został szew! To się zdarza czasami, no i ja miałam to wątpliwe szczęście, że zdarzyło się mnie! Sic!!!
No i to by było na tyle. Za dwa tygodnie druga konsultacja pooporacyjna, pierwsza była wczoraj! Też nie obyła się bez zgrzytów, wprawdzie niewielkich, ale.... o tym w następnym wpisie!