czwartek, 25 czerwca 2020

BYŁO MIŁO, I SIĘ KOŃCZY, NIESTETY!


To był mój najlepszy pomysł, aby zaprosić najmłodszego Braciszka do siebie, aby mną się zaopiekował po artroskopii!
Widziałam przecież przez trzy pierwsze dni po zabiegu, ile czasu ta cała bieganina wokół mnie zajmuje, gdy musiała moja Progenitura mnie obsługiwać. A przecież pracują, i to nie tylko 8 godzin, ale też na zmiany czasem przedłużone mocno!
Bosz, jak było super! Mogłam grymasić, żądać niemożliwego, posyłać do sklepów naszych wiejskich, lub we wszelkie strony w kierunku Progenitury, aby coś donieść, przynieść, kupić, załatwić! Nie mówiąc o gotowaniu, sprzątaniu i tysiącu różnych czynności dnia codziennego!
Jak wiadomo wszem i wobec, wszystko co dobre, szybko się kończy!
We wtorek byłam na drugiej wizycie kontrolnej u mego Ortopedy. Wszystko się goi , jak należy. Noga prawie, jak "nówka nieśmigana"! W tym momencie należy też wspomnieć o moim fizjoterapeucie, który przychodzi co trzeci dzień, maltretuje mnie niemożebnie, a na dodatek zadaje "prace domowe", z których rozlicza skrupulatnie co do joty! Dzięki temu też wzbogaciłam się o matę, piłkę lekarką i stacjonarny rowerek! Wszystko dla zdrowotności mej lewej kończyny, i nie bez kozery będzie wspomnieć, że za niedługi czas ( mam nadzieję ) artroskopii doświadczy prawa nóżka, tyle tylko, że w ramach nfz. Rok sobie ona czeka, i trudno przewidzieć, kiedy to się zakończy zabiegiem! Dobrze, że nie dokucza bólowo, więc jakoś chyba obie dotrwamy do finiszu kiedyś!


Zuzia, pies mego Brackiego też chyba się przyczyniła do poprawy kondycji mej nóżki, sumiennie ją wylizując od czasu do czasu. Miałam kiedyś psiczkę Sonię, ale takich pieszczot w jej wykonaniu nie pamiętam. Może dlatego, że jeszcze wtedy obie kończyny miałam zdrowe!
Trzy tygodnie chodziłam o kulach, bo tak przykazał Ortopeda, i z największą przyjemnością je zarzuciłam po wizycie kontrolnej. I zaraz było "hulaj dusza", czyli nóżka mogła sobie nawet w samochodzie poćwiczyć. Zatem pierwsze co zrobiłam, to sprawdzenie, czy są jeszcze kwitnące róże!
Były! Bracki sprawił się, że ho, ho, bo wszedł był w gąszcz okrutny, różany, gdzie pięły się one do dwóch metrów, a wokół pokrzywy, paprocie, i nie wiadomo co! Ja dyrygowałam ze ścieżki, On zbierał! I uzbierał 440g, z czego powstały cztery małe słoiczki konfitury różanej, i trochę syropu !





 A przedtem, tydzień wcześniej, nazbierał tyle kwiatów czarnego bzu, że w spiżarce stoi 6 l syropu, wielce dobrego, który będzie w zimie do herbatki jak znalazł!


Pojutrze zawożę go do Grajdołka! I już zapowiedziałam, że nie chcę innego pielęgniarza, tylko Jego, gdy będą mi naprawiać za czas jakiś moją prawą nóżkę!

czwartek, 11 czerwca 2020

PRZED - W TRAKCIE - PO !

1. Oczywiście, że dostałam "fizia", i w przeddzień wyjazdu do szpitala, po południu pojechalam na różane płatki. Udało mi się zebrać 10 dkg, które zasypałam pół na pół cukrem miałkim i pudrowym, i w makutrze utarłam. Mam z tej ilości niewielki słoiczek przecieru różanego ( to nie jest przecież konfitura smażona w syropie cukrowym), który wylądował w lodówce.






Oczywiście, że dostałam "reise fieber" i prawie całą noc nie spałam, a nad ranem wzięłam się za szmaty i wypucowałam trzy duże okna ! A potem Synek-Muminek zawiózł mnie do szpitala na dalekich przedmieściach Bydgoszczy.
2. Przy wejściu w głąb szpitala - pierwsze czynności, czyli mierzenie temperatury, podpisanie kilku oświadczeń na tematy różne. Czekam. Po godzinie zawołano mnie do anestezjologa. Potwierdzenie stanu sprzed tygodnia, i nakaz natychmiastowego wzięcia leków, których rano nie połknęłam. Bom gapa! Jak nie miałam pić ani jeść przed zabiegiem, to nie mogłam przecież lekarstw zażyć. A ciśnienie poleciało mi do góry tak, jak jeszcze nigdy nie miałam. No, ale stres był przecież! Wzięłam, czekam. Po pół godzinie przyszedł mój lekarz - ortopeda, ponownie obejrzał to co w nodze nie działa, i dokładnie opowiedział, co będzie mi robił, Przy okazji zdziwił się, że wybrałam znieczulenie pełne, a nie od pasa, aby sobie pooglądać wszystko na monitorze. Ale ja tam takich atrakcji nie chciałam oglądać! To przekazał mnie pielęgniarce, aby mnie zawiozła na oddział! Odstawiła na piętro, przejęła mnie inna pielęgniarka i zaprowadziła do sali. Dwuosobowa, pełen wypas, a już łóżko to kosmiczne wręcz!!!  I bez telewizora! Pacjent ma wypoczywać i być bez stresu, a nie nakręcać złe emocje płynące z czarnej skrzynki! Muszę powiedzieć, że ta koncepcja bardzo mi się podoba! Poleciła szybko poukładać swoje rzeczy w szafie, szafce podręcznej i łazience, a potem przebrać się w koszulę szpitalną, z flizeliny, granatową! Za chwilę podłączono mnie do kroplówki, podano jakąś tabletkę i zrobiono wkłucie do zastrzyków. Polecono zdjąć biżuterię i wyjąć ząbki. Za następną godzinę pojechano ze mną na salę zabiegową, przeniesiono na łoże boleści, ręce rozłożono na boki i czymś dociśnięto do nie wiem czego. Pamiętam jak doktor jeszcze raz mnie przywitał i ... obudziłam się za czas jakiś! Na zoperowanym kolanie był opatrunek, pod nim dren a na, leżała góra z lodowych okładów, i krtań była oporna przy przełykaniu, ale na drugi dzień już to przeszło. Boleć nic nie bolało, tylko trzeba było leżeć na wznak, co dla mnie jest katorgą ( mam lordozę ). No i kwestia toalety też stresująca, ale mus to mus! Wieczorem kolacja, całkiem smaczna i na świeżo robione jedzonko, a później wmuszono we mnie ketonal, chociaż się wzbraniałam, wszak poprzednia noc była niewyspana.
Rano -  po śniadaniu, przed zmianą opatrunku wyjęto mi z dren, i ćwiczyć już musiałam chodzenie przy kulach. W domu ćwiczyłam przed wyjazdem, więc szło sprawnie. No i nareszcie mogłam się umyć. Potem przyszedł mój lekarz, i poinformował o tym, co zrobił, i co będzie dalej! Otóż, łąkotka była tak uszkodzona, że nie było co naprawiać, więc została usunięta. Niestety, jest też zła wiadomość! Nie mam żadnej mazi stawowej, zatem zrobiono mi w kolanie dwie dziurki, do których
ma wpływać krew, aby z jej osocza zaczęło się tworzenie mazi. Jest to jedna z najświeższych metod immunologicznych, co później znalazłam w wielu artykułach w necie! No i jeszcze lekarz dodał, że jeśli tego nie robię, to mam zacząć się modlić, aby to się powiodło, bo inaczej czeka mnie szybka wymiana kolana na sztuczne!
Ustaliliśmy potem jeszcze godzinę wypisu i datę pierwszej konsultacji pooperacyjnej i to by było na tyle! Potem tylko, na ostatnim gwizdku załapałam się na obiad ( smaczne wszystko prócz ziemniaków) , ubrałam się i przyszła pielęgniarka aby mnie sprowadzić na parter do wyjścia. Wózka nie było, kuśtykałam pieszo!
3. Córka-Wiewiórka ze starszą Wnuczką tym razem mnie odwoziła do domu. Potem jak to zwykle bywa, trochę rozgardiaszu, bo trzeba było wszystko dograć, dopowiedzieć, ustalić co, kto i kiedy zanim w poniedziałek nie przyjedzie mój Brat, który będzie przez trzy tygodnie dla mnie tylko i dla pomocy, która mi jest potrzebna!
Pokrzątałam już się na moich wyżkach trochę, aby mieć wszystko co niezbędne pod ręką,  umyłam się i siadłam na łóżku. Trzeba zmienić opatrunek. Zdejmuję spodnie i co widzę? Połowa opatrunku zakrwawiona. Delikatnie zdejmuję go, i wręcz apopleksji dostaję, bo szew puścił i rana się otworzyła. Niewielka, ale zawsze. Oglądając opatrunek doszłam do wniosku, że skoro krew nie jest czerwona, tylko brązowawa, a miejsce, w których usadowił się szew jest skrzepnięte, musiało to się zdarzyć jeszcze w szpitalu, albo przy wyjmowaniu drenu, albo przy zbyt długim przejściu o kulach, z oddziału do wyjścia. Położyłam nowy opatrunek, dzwonię do Córki, proszę o radę, za chwilę oddzwania, że jej koleżanka-pielęgniarka sugeruje udać się do pobliskiego szpitala - mam się ubrać, zaraz po mnie przyjedzie! Pojechałyśmy, Córka poszła do kowidowego namiotu po pomoc, a za chwilę wróciła z informacją, że sugerują od razu iść na SOR, który powinien stwierdzić, co dalej.
Dobra, podjeżdżamy pod SOR, dzwonię, przychodzi ratownik, Córka opowiada co się dzieje, bo ja to przecież kłębek nerwów jestem! Każą czekać, za chwilę jest odpowiedź, że mam jechać do tego szpitala, w którym był zabieg, bo nasz szpital mnie nie przyjmie!!!! Była prawie 21 godzina!!! Poprosiłam ratownika aby przekazał, że tylko chcę dostać się po poradę do ambulatorium chirurgicznego, które właśnie przy SOR istnieje. Poszedł, za chwilę wrócił z lekarką, która zachowywała się , no powiedzmy, dość niestandardowo, ale po ponownym powiedzeniu, co chcę uzyskać, łaskawie kazała przewieźć mnie na wózku pod gabinet. Mam poczekać, bo ona ma sprawę na zewnątrz! Dobra, ważnej jest, że jestem w środku, a to już nadzieja! Przyjęła mnie po niecałych 15 minutach, obejrzała kolano, stwierdziła, że jest w porządku wszystko, mam dwa razy dziennie zmieniać kompres i obserwować. Jeśli nie leci żadna zółtawa treść, jechać do szpitala, który mnie operował! Ufff! A na koniec przypomniałam sobie, że ta lekarka musiała cierpieć na zespół Touretta`a, bo tiki głowy i niesborne ruchy rąk na to wyraźnie wskazywały.
Na drugi dzień rano, dzwoniłam do mego lekarza prosząc o rozmowę, nie odbierał długo, a potem esemesował, iż będzie dzwonił za godzinę. Po kolejnych dwóch wysłałam mu sms-em trzy znaki zapytania. Zadzwonił natychmiast i pogadaliśmy o tym, co mi się zdarzyło. Jego koncepcja była taka: dostaję zastrzyki przeciwzakrzepowe, gdyż mam żylaki i pajączki, prawdopodobnie ciśnienie krwi rozrzedzonej krwi i płynów ustrojowych w kolanie spowodowało, że wypchnięty został szew! To się zdarza czasami, no i ja miałam to wątpliwe szczęście, że  zdarzyło się mnie! Sic!!!
No i to by było na tyle. Za dwa tygodnie druga konsultacja pooporacyjna, pierwsza była wczoraj! Też nie obyła się bez zgrzytów, wprawdzie niewielkich, ale.... o tym w następnym wpisie!

wtorek, 2 czerwca 2020

PRZYŚPIESZENIE !

Nagle zaczęło mi się palić pod nogami! Zatem wczoraj wzięłam się za kosiarkę. Po tak zwanych " ptakach " to było, bo w ubiegłym tygodniu był termin, a ja oczywiście nie spojrzałam w kalendarz. Przecież  Matczyne  święto było!!!! Ważniejsze przecież od wszystkiego innego! Nie muszę mówić,  jak się po tym koszeniu czułam, znaczy się moje nogi, tym razem dwie? Padłam jak kawka i nawet nie chciało mi sìę z Bratem gadać,  więc to przełożyłam  do rana! Zadzwonił punktualnie wedle umowy, ale ...? Będzie ciężko! Tym akurat się nie martwię, bo wiem, że sobie poradzę!
Nie zgadniecie, co mi spędza sen z powiek, i uznacie  to za wariactwo! Otóż żal mi tych poziomek, tych płatków róż, na które nie uda mi się dotrzeć - nie ma opcji z tym, bo będę poruszać się o kulach, ale na niewielkiej przestrzeni! Jak będę pilnie dbać o swoją lewą nogę, być może załapię się na kwiaty czarnego bzu i jagody! 
Nie mając stuprocentowej  pewności w tym względzie, wracając dziś od fryzjerki, zahaczyłem o ryneczek ! Kupiłam truskawki, morele i botwinkę! W niewielkich ilościach! 

Efekt? 9 pojemniczków  musu truskawkowego, 6 słoiczków marmolady morelowej  i 3 duże słoje botwinki!


Spiżarnia się cieszy i puchnie z dumy! Te skrajne od prawej słoiczki, to z ubiegłego roku resztki! Natomiast te od lewej, skrajne, zaraz po zrobieniu fotki, wróciły od razu do zamrażarki! A te duże słoiki, to miodek głogowo-rzepakowy, i mniszkowy z tyłu zupełnie, bo nie zdążyłam go zjeść w ubiegłym sezonie!
Prawdopodobnie jutro skoro świt pojade rowerem na te róże, ale u nas, to dopiero początek, tak więc zupełnie nie wiem, jakie będą efekty!
Ale pączki bez róży???? Nie wyobrażam sobie, nawet z pozycji unieruchomionej kończyny!