Końcówka października to akurat był niezły odjazd. Z mej strony oczywiście. O mały włos bowiem musiałabym wszystko odwracać od początku, z oddalającą się perspektywą ortopedycznej ingerencji w me kolano lewe. Było tak: dostałam powiadomienie z sekretariatu ortopedii, że konsultacja z ordynatorem jest przesunięta z 2 listopada na 30 października. Ok! Pojechałam do szpitala, byłam trzecia w kolejce. Kiedy już dostałam się do ordynatora, usiadłam na fotel i czekałam, co będzie. A Pan się pyta, z czym ja przychodzę? Zgłupiałam. Dosłownie!!! W głowie mi się pustka zrobiła kompletna. Za trzecim podejściem Ordynator, gdy nadal nie umiałam się wysłowić, poprosił mnie do sekretariatu, aby zajęły się mną pielęgniarki. Kombinowały podpowiedzi takie, śmakie i owakie, a ja nadal nic. Obiecałam tylko że sprawdzę w domu, czy mam skierowanie, którego się ode mnie domagano. Znalazłam trzy dokumenty, wróciłam do szpitala, i znowu nic. Potrzebne jest skierowanie z kodem. Sytuacja okropna, pielęgniarki zadziwione, czas ucieka, znowu jadę do domu. Przewróciłam całą dokumentację - zero nul! Nerwy mam sama na siebie takie, że strach się bać! Ale patrzę? Na skraju kalendarza przyczepiona jest odwrotną stroną recepta, na której był zapisany termin tej konsultacji, o którą tak rano proszono! Rzutem prawie na taśmę, w ostatnim momencie, udało mi się dostarczyć ten dokument Ordynatorowi. No, i po kilkuminutowej dyskusji poinformowano mnie, że operacja odbędzie się 16-go stycznia przyszłego roku! Ufff
Żadnemu wrogowi nie życzę takiego zdarzenia. Najgorsza w tym wszystkim jest własna bezsilność, bo te tak zwane "łagodne zaburzenia procesów poznawczych" potrafią z człowieka zrobić kukłę. Poza tym, najgorsze jest czekanie na te wszystkie procedury, a później na interpretację już wykonanych badań ( miałam już rezonans, dooplera żył szyjnych, oczekuję pod koniec grudnia na encefalogram ).
Za to ten tydzień był prawie normalny. Rodzinka i większość Znajomych wie, co ze mną się od czasu do czasu dzieje, więc mogę prawie normalnie egzystować. To pojechałam z Koleżanką na grzyby. Były!
Na przywitanie, w lesie czekał na mnie ogromny prawdziwek z ciut mniejszym też. Było dużo podgrzybków, brzozaków, maślaków i miodówek. Zaczęły się pojawiać gąski. Mniam!
Wszystko posuszone i oczekuje Wigilii, która bez klopsików grzybowych, nie byłaby pełna.
Święta, to także piernik staropolski. Tydzień temu nastawiłam ciasto, czeka w chłodnej komórce.
A wczoraj, wszyscy którzy chcieli, mogli uczestniczyć w DNIU NIEPODLEGŁOŚCI. Na placu przy marinie, tuż nad jeziorem, zjawiła się całkiem spora ilość mieszkańców naszej wsi. Część degustowała grochówkę, oraz drożdżówkę i kawę. Część rozsiadła się wkoło ogniska i na ławach, aby pośpiewać. Każdy dostał ściągę, i się zaczęło śpiewanie patriotycznych pieśni. To było nie tylko wzruszające, ale także piękne, że tyle ludzi przyszło, aby podkreślić, jak ważna jest Niepodległość!
Dzisiaj nadal u nas słonecznie i ciepło, wybrałam się więc na spacer, z którego przyniosłam różne przydatne gałązki. Zrobiłam stroik - jutro zaniosę Ślubnemu! To szósty rok bez niego. Ech !!!